poniedziałek, 11 maja 2015

Idzie nowe...

A u nas dużo nowości, między innymi dlatego tak długa nieobecność na blogu. I niestety nie jestem pewna czy ta frekwencja się poprawi, bo Matka znalazła pracę! I to taką na etat, z prawdziwego zdarzenia, ale od początku. Pomimo tego że od lata prowadziliśmy nasz sklep z odzieżą, pewne było to że jedno z nas musi iść do pracy, bo czasy nie lekkie. Stwierdziliśmy że szukamy pracy oboje i które pierwsze znajdzie "idzie w świat', drugie zostaje w sklepie i do tego ogarnie dzieci. Los znowu zrobił nam psikusa i w tym samym czasie, oboje dostaliśmy pracę, i z dnia na dzień niestety zamknęliśmy nasz sklepik. Trudno nam było na początku tę całą sytuację ogarnąć, generalnie chodzi tu o chłopaków, którzy są w różnych placówkach opiekuńczo-wychowawczych w różnym miastach. Ale przy pomocy dziadków, udało się.
Pracę mam fajną, taką jak chciałam, biurową. Moje stanowisko wymaga biegłej znajomości języka angielskiego. A mój angielski umarł niestety śmiercią naturalną. W sumie to całe życie uczyłam się tego języka: w podstawówce, w liceum, na studiach, na prywatnych lekcjach, w końcu dwa lata w Anglii i tam również był roczny kurs angielskiego dla obcokrajowców, ale... Ale po powrocie z Anglii kompletnie pięć lat nie używany. No raz zdarzyło mi się odpowiedzieć Panu w Warszawie który zapytał o jakiś zabytek " I don't know, I am not from Warsaw". Teraz każdą wolną chwilę, każdy wieczór, często i noc spędzam na uczeniu się angielskiego, po pracy chodzę na prywatne lekcje. Dlatego teraz mogę sobie pomarzyć o bieganiu, ćwiczeniach z Chodakowską czy czytaniu książek. Nie mam teraz na to kompletnie czasu, bo nie mogę zapominać że mam przecież jeszcze dzieci, które również potrzebują mojej uwagi. Na ten czas moim priorytetem jest szkolenie języka, bo praca jest tego warta, a schudnę innym razem.

Chłopaki rosną, Olafek w marcu skończył dwa latka. Gada jak najęty. Umie już zaśpiewać, "Sto lat", "Ogórek, ogórek" i "Kolorowe kredki", umie nawet odpowiedzieć "cio chcieś?!" O! Słodki, rozkoszny z niego urwis. Mam do młokosa słabość. Uparty gorzej jak osioł, nic nie można od niego wyegzekwować, dlatego często się poddaję i Olaf wygrywa. Wystarczy że wystawi te swoje dwie jedynki i się rozpływam.
Filippo, to już prawie starszak. Wydawałby się że mądry, rozsądny i poukładany ale Pani w przedszkolu skarżyła się ostatnio nie że niezdyscyplinowany. Dużo w tym mojej winy, bo od małego nie chciałam go ograniczać, dawać możliwość wyboru. Ale widocznie chyba na to za wcześnie, bo Filipek po prostu robi co chce. A jeszcze teraz, kiedy całymi dniami nie ma nas w domu, jego nieposłuszeństwo ewoluuje.
Czasu brak! Doba mogłaby by być o połowę dłuższa. Po powrocie z pracy: sprzątam dom, kąpie dzieci, uczę się (przeważnie do 23.00) i tak każdego dnia.
Tak bardzo chciałabym nie uśmiercić bloga. Fajna to była dla mnie frajda i...pamiątka.A tyle jest przygód do opisania, tematów do poruszenia... Ale jak ja to kiedys pisałam? Chcieć to móc!
Dont give up, You can do it!





poniedziałek, 16 marca 2015

Pawełki z Maidstone

Ten post jest napisany z tęsknoty. Z tęsknoty za naszymi dobrymi przyjaciółmi z którymi poznaliśmy się w Anglii i tam razem mieszkaliśmy. Cofniemy się trochę do przeszłości.
Marina i Wojtek byli tam długo przed nami i tam zostali, gdy my już zjechaliśmy do Polski. Już 5,5 roku od naszego powrotu i nadal trzymamy ze sobą kontakt, chociaż już nie tak częsty.
Moi drodzy, mam nadzieję że przeczytacie to. Nie zapomnieliśmy o Was, bardzo tęsknimy, często o Was rozmawiamy, ale czasy u nas teraz trudne, nie dosyć że kasę to i internet musimy oszczędzać bo limitowany i nie pociągnie Skypa.
To zdjęcie nadal stoi u nas w ramce
Gdy wyjechaliśmy do Anglii zamieszkaliśmy w domu z innymi Polakami. Było nas tam bodajże dwanaścioro. Wynajmowaliśmy mieszkanie "na pokoje". W pokoju w piwnicy mieszkali Marina i Wojtek.
Marina, pochodziła z Łotwy, z Rygi. Wiedzieliśmy o niej że nie pracuje jako "fizyczny", tylko wyżej bo bardzo dobrze znała angielski. Bardzo sympatyczna, wrażliwa, spokojna, cierpliwa, skromna, nieraz cicha. Marina lubiła gotować, na myśl o jej sałatkach do tej  pory cieknie mi ślinka. Pilnie uczyła się języka polskiego, nie raz dodając do słownika jakieś nowe słówko. Często pełniła rolę mediatora, jako jedyna z nas była zrównoważona psychicznie. Wojtek, pochodził z okolic Żywca. Miał góralski temperament i niezłe poczucie humoru, bardzo żywiołowy, dusza towarzystwa . Nazywany przez znajomych "Czarnym" z powodu jego śniadej karnacji. Wojtek z zawodu i z zamiłowania był mechanikiem samochodowym. Kochał auta i motocykle czym później zaraził Michała.
Z czasem zaczęliśmy razem rozmawiać, wspólnie spędzać czas w końcu się zaprzyjaźniliśmy i razem wynajęliśmy dom, gdzie mieszkaliśmy już tylko we czworo.
Oj ile my przegadaliśmy nocy, a ile wypiliśmy przy tym whisky. Organizowaliśmy sobie wspólne wyjazdy na weekendy, ich znajomi byli naszymi znajomymi i odwrotnie. Naszym ulubionym zajęciem było chyba palenie grilla i jedzenie kiełbasy. Robiliśmy to nawet zimą. Organizatorem tych akcji był oczywiście Wojtek, bo jako prawdziwy "chop z gór" lubił pojeść dobrego mięsa. Ehh, dobrze się nam mieszkało.
My wróciliśmy do Polski, Marina z Wojtkiem zostali. Mieszkają tam do teraz.
W tym samym roku, w 2010, braliśmy śluby, my w kwietniu, oni w sierpniu. Niestety nie byliśmy na swoich ślubach z powodu prac, braków urlopów i innych oporów materii. Czego bardzo teraz żałuje. Rok później urodziły się nasze dzieci, Ich Milenka w sierpniu i nasz Filip we wrześniu. Przez ten cały czas byliśmy w kontakcie, przeważnie poprzez Skype. Trzy lata temu udało się nam zorganizować wspólne wakacje w Zakopanem. To było kilka niezapomnianych dni, wspomnienia wróciły a my nie mogliśmy się nagadać, nacieszyć sobą. Nic się nie zmieniliśmy, nadal mieliśmy ubaw z tych samych rzeczy.
W tym roku mija kolejne trzy lata jak się nie widzieliśmy. W tamtym roku mieli Pawełki (to od nazwiska) do nas przyjechać. Już wszystko organizowaliśmy ale znowu nic nie wyszło. Urlop krótki, z Anglii trzeba przylecieć, trochę w Polsce, trochę w Łotwie, a bilety drogie. I znowu kaszanka. Mam nadzieję że w tym roku wypali.
Moi drodzy, bardzo za Wami tęsknimy, tak bardzo chcielibyśmy się znowu z Wami spotkać.

Zapraszam na chwilę wspomnień...
Nasz pierwszy Sylwester, 2007/2008 jeszcze na Kingsley Road, tam gdzie się poznaliśmy

A to już Święta, rok później

Nieocenione poczucie humoru Wojtka
A tym razem nie z piwem
Nasze ulubione zajęcie, grillowanie
Strażnicy golonek
Różnie spędzaliśmy czas, tutaj na łyżwach....
na wycieczkach, tutaj Londek



Camber, nad morzem...
...Dover...
...a tutaj już nie pamiętam gdzie ale pamiętam to diabelskie kasyno na pensy
Niekiedy uprawialiśmy sport...
...że niby potrafimy grać
Akurat tego miło nie wspominam, miałam posiniaczone nogi...
...ale drugie miejsce zdobyliśmy!

 A niekiedy nie robiliśmy nic...
...lub coś mało pożytecznego

Przeprowadzka, (z niezastąpionym Żywcem)
I pierwsza noc w nowym domu
Z kiełbasą oczywiście...
... i z whisky of course
Szczęśliwi w nowym domu
A kto to? To Tiomka. Siostrzeniec Mariny
Wtedy jeszcze dzieci to była dla nas czarna magia
"Czarny i Maniek 2008", podczas naprawy bramy

Coś tam znowu świętowaliśmy. Tulipany, to chyba było Święto Kobiet

Przed naszym domem

Pomimo różnych charakterów zaprzyjaźniłyśmy się
Marina była spokojniejsza ode mnie
Od Mariny można się było uczyć wrażliwości i spokoju ducha
Chłopaki za to mieli czasami swój świat
Dosłownie jak dzieci...

...albo jeszcze gorzej

Brak słów

Ehh, bez komentarza

No, ten tego...

...ale prawdopodobnie wszystko było z nami OK

Nasze wakacje w Zakopanem po 3 latach, nasze dzieci to niespełna roczniaki, a ja byłam w drugim miesiącu ciąży z Olafkiem

Nic się nie zmieniliśmy, tylko Michał postrzał he he

Tatuśki, kto by pomyślał

Marina i Wojtek, mogłabym wstawić tu jeszcze setki naszych zdjęć, ale...
...chcieliśmy Wam podziękować za wsparcie...

...za pomoc i słowa otuchy tak przydatne na emigracji...
...i za ten wspaniały czas jaki był nam dany przeżyć dzięki Wam!
Do szybkiego zobaczenia !!!

niedziela, 8 marca 2015

Postanowienia srenia

Po dwóch miesiącach od postanowień noworocznych należy zrobić rachunek sumienia.
A więc co do prowadzenia sklepu, bywa różnie. Okres poświąteczny: styczeń i luty dla każdego handlowca jest czasem wegetacji i przeczekania do wiosny. I ja też wegetuję i czekam do wiosny, bo na razie w biznesie szału nie ma. Tym samym, dodając jeszcze jak to mówią wiosenne przesilenie, pracować się nie chce. Lubię jak się coś dzieje: są klienci, zamówienia, towar do przygotowania....A tu słabo, dzień wlecze się a dniem. Ale już widać światełko w tunelu, zaszczycił nas marzec, więc już bliżej jak dalej do wiosny i sezonu letniego.
Ze sklepu się wytłumaczyłam, ale z mojego drugiego postanowienia co do Ewy Chodakowskiej...totalna klapa! Nie wiem co się dzieje, ale ćwiczenia idą mi tak opornie że teraz po prostu z nich zrezygnowałam. W styczniu ćwiczyłam raz na tydzień, w lutym trochę częściej ale za każdym razem przychodziło mi to z takim trudem, że w końcu postanowiłam zaprzestać. Treningi robiłam na siłę, nie dopuszczałam do siebie żadnych endorfin, czekałam tylko aby jak najszybciej trening się skończył. Co kiedyś było nie niepomyślenia, bo co skończyłam jedne ćwiczenia, wciąż mi się chciało więcej i więcej. A gdy miałam 15 minut wolnego od razu fikałam pajacyki. Byłam motywacją dla wielu osób, teraz sama jej potrzebuję. I wkurzam się sama na siebie. Tyłek nie dosyć że duży to jeszcze robi mi się jak kalafior, cellulit na udach, boczki i wałek na brzuchu. Ale się zapuściłam! Kiedyś mówiłam że schudnięcie nie jest trudne, wystarczy tylko ćwiczyć! No właśnie wystarczy podnieść tyłek z kanapy i ćwiczyć, ale tak się nie chce, kiedy po całym dniu jestem padnięta i marzę tylko o łóżku.
Ale nie poddaje się nie, nie! Nie mam aż takich kompleksów z powodu mojego wyglądu, zawsze akceptowałam siebie i mówiłam że ktoś inny ma problem jeżeli mu się nie podoba, ale... Ale wiem że się da! Wiem że się da mieć dupkę jak marzenie, płaski brzuch, zgrabne uda. Wiem że można nosić rozmiar 38, i we wszystkim dobrze wyglądać. Wiem że można czuć się lekko i mieć pełno energii, do tego najbardziej mi tęskno! A wiec? Mam plan! Na razie się motywuję, bo jak zacznę nie będzie odwrotu. Chce zacząć regularne treningi rano, przed pobudką domowników. Chcę sobie wyznaczyć czas: 30 dni na początek. Wiem że się da. Muszę też stworzyć sobie odpowiednie miejsce do treningów. Na pewno nie może to być jak do tej pory: salon przed telewizorem. Nie potrafię się tam skupić na tym co robię, ćwiczę nie efektywnie czekając tylko na koniec aby móc spokojnie obejrzeć "M jak Miłość", a nie o to w tym chodzi. I jeszcze ten mój mąż leżący na kanapie z piwkiem i czipsami. Tym samym wieczory będę mogła celebrować bez wyrzutów sumienia, poświęcając je mężowi lub sobie na czytanie książek, co ostatnio sprawia mi wiele przyjemności.
Będzie dobrze, chcieć to móc!
No właśnie, te moje czytanie, następne postanowienie, które jak narazie idzie mi najlepiej. Zawsze lubiłam czytać, ale okres rodzenia dzieci nie był w to zbyt obfity. Teraz trochę nadrabiam i przeczytałam już kilka fajnych i ciekawych. Lubię czytać polskie książki. W ogóle lubię polskie radio, telewizję, prasę, nie zrozumie tego ten, kto nie mieszkał za granicą. Ale wracając, lubię czytać "polskich celebrytów", może to głupie bo żadni z nich pisarze, ale czytam tych, których po prostu lubię: Dorotę Wellman, Martynę Wojciechowską (naprawdę polecam, przeczytałam jedną i będę czytać kolejne), Adama Darskiego (jego akurat nie lubiłam, ale po przeczytaniu jego "Spowiedzi heretyka" zmieniłam o nim zdanie), Marcina Prokopa, Szymona Hołownię, Izę Kunę ( jej książki "Klara", nie skończyłam, zryta). No i oczywiście czekam w kolejce do wypożyczenia Greya, co by zacząć z nim erotyczną przygodę:P
Miałam jeszcze jedno postanowienie odnośnie przykrócenia słodyczy i telewizji moim synom. I tutaj znowu niestety nie jest dobrze, ale nie zupełnie z mojej winy.  To jest totalna walka z wiatrakami. Gdy ja się staram: organizuję im czas, czasami staję dosłownie na głowie aby czymś zainteresować i nie włączać TV, lub gdy staram się gratyfikować nie tylko słodyczami, mój mąż idąc najlżejszą linią oporu robi, wiadomo co. Bajki, żeby mieć trochę spokoju, słodycze aby przekupić, wynagrodzić lub bez okazji. Do tego dziadkowie mają sklep spożywczy po sąsiedzku, gdzie jesteśmy praktycznie codziennie i tam... hulaj dusza, piekła nie ma. Pomimo moich protestów dostają wszystko co chcą, a nawet jeżeli nie chcą to i tak dostają na później. Wkurzam się strasznie. Oj, denerwujący jest to dla mnie temat. Nie chcę dziadków urazić, ale w końcu będę musiała im wytłumaczyć że moje dzieci nie muszą jeść słodyczy 5 razy dziennie.
Reasumując powyższe do d... te moje postanowienia, ale jeszcze się nie poddaje:)

środa, 18 lutego 2015

Mój blog ma rok

Nie wiadomo kiedy a strzelił nam roczek, kto by pomyślał? I chłopcy już o rok starsi!
Pamiętam jak rok temu na kolacji walentynkowej poinformowałam męża o swoich nowych planach i postanowieniach, między innymi o pisaniu bloga. Michał popukał się w czoło, niemalże mi zabronił, pytając "czy mało mam jeszcze na głowie?" Wiedział niestety że to już z mojej strony nie pytanie, a twierdzenie. Bo jeśli coś postanowię, On już wie, nie ma odwrotu.
Pisałam już kiedyś że zeszłoroczna zima nie była dla mnie łatwym okresem. Ja, typowa Matka Polka. W brudnych dresach, tłustych włosach, 24 godziny na dobę przy dzieciach, ciągle chorujących.Często moja cierpliwość kończyła się już o 8.00 rano, a gdzie tu przeżyć jeszcze cały dzień? Bywały takie dni, że gdy Michał wracał z pracy, ja już czekałam przy drzwiach ubrana. Mówiłam wtedy tylko krótkie: "Wychodzę", o On już o nic nie pytał.
Pisanie bloga traktowałam wtedy jako swoje katharsis ale również chęć tworzenia czegoś. Nad ciałem pracowałam, ale co z duchem? Pisanie bloga sprawiło że musiałam nie raz poruszyć swoje szare komórki aby sklecić jakieś mądre zdanie. I jakoś to poszło!
Mój blog jest nieraz "słodkopierdzący" o sprawach przyziemnych, dzieciach, pieluchach, smoczkach. Nie ma wyszukanych zdjęć ani grafiki. Nie wgłębiam się bardzo w trudne tematy, nie otwieram się...ale nie bardzo tego chcę. Uważam Internet za świetny wynalazek, ale również bardzo niebezpieczny dlatego niektóre rzeczy opisuję po prostu wstrzemięźliwie, aby nie skrzywdzić siebie i swojej rodziny. Nie mam facebookowego konta bloga, ani instagrama, ani tweetera czy co tam jeszcze jest. Wiem że każdą chwilę którą spędziłam bym prowadząc te konta, mogłabym poświęcić swoim dzieciom czy mężowi. Nie staram się za wszelką cenę "rozreklamować" te moje wypociny. Jeżeli ktoś tu trafi i zechce poczytać, a przy tym uśmiechnie się nie raz, to super! Najlepsza dla mnie nagroda. Wiem, że czyta TO kilku moich znajomych (pozdrowienia dla Was). Ale bardziej ucieszy mnie fakt, gdy kiedyś przeczytają to moje dzieci bo to generalnie dla nich jest pisane. Co by mieli po Matce pamiątkę i wspomnieli nie raz "że ta Nasza Stara to nieźle świrnięta była...!"